wtorek, 15 grudnia 2015

Ksiądz Józef Schabowski w moim życiu



- pewien rozdział historii Kościoła, nie tylko w Legionowie -

Echo echu przekazuje wieść...
Ponad szum wód rozległych,
ponad potęgę morskiej kipieli
potężny jest Pan na wysokościach.
Świadectwa Twoje są bardzo godne wiary
Niebiosa głoszą chwałę Boga
dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon
Dzień opowiada dniowi,
noc nocy przekazuje wiadomość.
Nie są to słowa ani nie jest to mowa,
których by dźwięku nie usłyszano
Ich głos się rozchodzi po całej ziemi,
ich słowa aż po krańce ziemi”

Znaliśmy się siedem lat. To znaczy, On był proboszczem, ja katechetą. On – przełożonym, ja – jego pracownikiem. Jego pracownikiem i Boga. Obaj byliśmy pracownikami Boga, w Kościele Powszechnym inaczej się nie da. To bardzo ważne na początek, ta hierarchia bytów, bo zwyczajnie po ludzku, kimże ja jestem, żeby o Nim mówić, a On, żeby miał tę uroczystość. Psychologia, zalety i wady, cechy charakteru wszystkiego nie wyjaśnią.

Nie piszę wspomnień. Dzielę się obrazem, jaki został zapisany, namalowany w życiu moim, jego i wielu, wielu ludzi, młodych i starych. Zbieram wszystko, co wiem w tej sprawie – z danych naocznych, z zewnątrz i od wewnątrz. Było nam dane. Był nam dany czas i okoliczności wspólnego przejścia kawałka drogi wiary. I rozumu. Drogi pielgrzymiej człowieka przez ziemię do wieczności. Tak się składa, złożyło, że w mieście Legionowie, w parafii „na górce”, czyli w kościele Ducha Świętego, parafii świętego Jana Kantego, profesora Akademii Krakowskiej z Kęt.

Stan wojenny „skazał” na siebie proboszcza z Legionowa i założyciela Solidarności Rolniczej ze Strachówki. Proboszcz szukał katechety, Józef Kapaon urodzony i ochrzczony w tej parafii św. Jana Kantego – nie szukał, usłyszał ogłoszenie-apel o pracę z młodzieżą w swoim mieście rodzinnym. W czas straszny, który zburzył nadzieję i fundament wolności w nas, ludziach tamtej przejściowej epoki, przejścia z niewoli do wolności, z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej do krainy marzeń, ideałów... do Polski branej tęczą zachwytu od zenitu dziejów (Cyprian Norwid, Fortepian Chopina).
Proboszcz budował kościół-świątynię i wspólnotę, a ja byłem wyrzucony na brzeg jak muszla z dna marzeń, z Solidarności ponad gminnej, może aż ponadnarodowej, z krótkim postojem na Jasnej Górze.
13 Grudnia 1981 roku zastał mnie pod skrzydłami, w murach... Matki Bożej Częstochowskiej. Ze studentami Akademii Teologii Katolickiej kończyłem, kończyliśmy swój strajk. Byłem łącznikiem dwóch polskich światów – rolników z całej Polski strajkujących w Siedlcach i studentów polskich uczelni. Strajkowaliśmy w budynku PRL-owskich Związków Zawodowych, mając za oknem, naprzeciwko, PRL-owskie-komunistyczne-ustrojowe więzienie. Solidarność łączyła światy – rolników, górników, studentów, naukowców, artystów, księży, episkopat...

13 grudnia zwrócił mnie mojemu miastu, kościołowi w nim. Kościołowi i światu dzieciństwa i młodości, szkoły podstawowej i liceum. Usłyszałem wołanie, powołanie. Zostałem powołany. Nie z ulicy – ze wspólnoty! Wspólnoty wiary, nadziei i miłości. Wspólnoty wiary i rozumu. Wspólnoty drogi- prawdy-życia. Od 13 grudnia, nocy grudniowej w życiu Polski, do końca sierpnia nie spałem, nie dane mi było zasnąć. Błysnęło nam w 2-gi dzień Bożego Narodzenia 1981, żeby nie pozwolić się uśpić, zamknąć w rozpaczy beznadziei – poszliśmy z koleżankami siostry do księdza proboszcza „na górce”, by otworzył nam jakąś salę, kaplicę, kościół, byśmy mogli się spotkać i śpiewać polskie kolędy. I nie-polskie. Zaczęliśmy się spotykać, modlić, śpiewać, być razem - wspólnotą Polaków, wierzących, szukających... Nie zgodziliśmy się zmarnować swojej młodości. Nie zgodziliśmy się, by nam odebrano sens, światło, prawdę, kierunek.

Od września zacząłem przychodzić na „Salę świętego Łukasza”, w nowym budującym się kościele (księdza budowniczego Schabowskiego), jako katecheta. Miałem za sobą studia na filozofii przyrody u księdza profesora Kazimierza Kłósaka, wychowawcy Karola Wojtyły w tajnym seminarium kardynała Sapiehy. I księży profesorów Ślagi, Lubańskiego, Hałaczka, biskupów Dembowskiego, Muszyńskiego, Suskiego... Jeszcze nie skończyłem wtedy pracy końcowej o „antropologicznych aspektach rewolucji naukowo-technicznej polskich marksistów”. Nie dane mi było pracować i dokończyć wcześniej rozpoczętej o „Istocie człowieka u Romana Ingardena”, zmarł promotor, ks. Kłósak, ten, który był najbliżej geograficznie Świętego Mistrza z Kęt.

Nie tylko Solidarność i studia przygotowały mnie do pracy z młodzieżą, z młodymi z Legionowa i okolic. W wakacje 1979 i 1980 byłem w Taize, ekumenicznej wspólnocie, wiosce w Burgundii, w wolnym świecie modlitwy, myślenia, przyjaźni dla wszystkich młodych szukających ludzi z całego świata. Błogosławione miejsce na świecie. Święty Jan XXIII nazwał je „Taize, ach, ta mała wiosna [Kościoła]”. Zaprosił braci z wspólnoty na Sobór Watykański II w roli obserwatorów. Tam spotkali się i poznali przeor Taize i późniejszy(?) święty Karol Wojtyła. Jako arcybiskup Krakowa Wojtyła dwukrotnie przyjeżdżał do Taizé, a raz jako papież.

Do Taizé przybywa się jak do źródła. Wędrowiec zatrzymuje się, zaspakaja pragnienie i rusza w dalszą drogę... bracia nie chcą was zatrzymać. Chcą w modlitwie i ciszy pozwolić wam pić wodę żywą obiecaną przez Chrystusa, poznać Jego radość, Jego obecność, odpowiedzieć na Jego wezwanie, byście mogli później wyruszyć i świadczyć o Jego miłości, służąc braciom w waszych parafiach, w waszych miastach i wioskach, w szkołach, na uczelniach i we wszystkich miejscach pracy Drodzy młodzi, by nieść światu radosną nowinę Ewangelii, Kościół potrzebuje waszego entuzjazmu i waszej wspaniałomyślności. Wiecie, że dorośli, którzy czasem przebyli trudną, pełną doświadczeń drogę, ulegają obawom, zmęczeni i wówczas słabnie zapał, który powinien być cechą każdego powołania chrześcijańskiego. Zdarza się także, że instytucje z powodu rutyny i niedomagań swych członków niezadowalająco służą ewangelicznemu posłannictwu. Kościół potrzebuje zatem świadectwa waszej nadziei i waszej żarliwości, by lepiej wypełniać swoją misję...(Jan Paweł II).
Jan Paweł II przyjmował mnie co roku na prywatnej audiencji i zawsze wtedy myślałem o trudnych doświadczeniach jego życia: w dzieciństwie stracił matkę, jako młody człowiek ojca i jedynego brata. Powtarzałem sobie: postaraj się znaleźć słowa, które sprawią mu radość, a może nawet pocieszą jego serce, mówiłem mu więc o nadziei, którą odkrywamy w młodych ludziach i zapewniałem go o zaufaniu, jakie pokłada w nim nasza Wspólnota.(Brat Roger)

Papież-Polak przyjął w Rzymie dziesiątki tysięcy młodych podczas wielkich Europejskich Spotkań Młodych organizowanych przez Taize (1980, 1982, 1987). W 1986 na takim spotkaniu w Londynie byli przedstawiciele z naszej legionowskiej wspólnoty, przemawiali potem, dawali świadectwo wobec całej parafii – całego Legionowa - od ołtarza, proboszcz Schabowski dał im głos. Dawał głos młodym (i świeckim wszelkiego wieku). Nie da się pojąć Kościoła Powszechnego przełomu wieków bez wkładu wspólnoty ekumenicznej z Burgundii. Także oczywiście i na pierwszym miejscu Soboru Świętego Wielkiego Powszechnego i Także Ekumenicznego. Także mnie, drobnego katechety z Legionowa i Strachówki. Bez Soboru i Taize nie zdarzyłoby się moje spotkanie z proboszczem Schabowskim i praca z młodymi w Legionowie. Kto tego nie rozumie, wiele nie rozumie nadal. Wielu nie rozumie nawet w 2015. Człowiek jest drogą Kościoła. Nie ma wiary bez myślenia. Wiara i rozum są jak dwa skrzydła na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy. 

Antycypowaliśmy w jakiś sposób – przez to, co nam się zdarzyło wtedy w Legionowie z proboszczem Schabowskim w roli głównej – encykliki Papieża-Polaka „Centesimus annus”, „Fides et ratio”, a może i inne. Z pierwszą papieską encykliką „Redemptor hominis” w ręku, młody student ATK w Warszawie podróżował autostopem przez Europę, naszą Europę od zawsze. Także mojej ciotki-babci Marii Królowej, poprzedzającej mnie na tych drogach pielgrzymich do Lourdes, Kartaginy, Lisieux... o czym opowiadałem Niemcom i wszystkim spotkanym w Taize. Dzisiaj Wam – to niekończąca się prawdziwa opowieść, narracja drogi-prawdy-życia. I w Legionowie i w Annopolu/Strachówce jesteśmy spadkobiercami przodków i świadków wiary i historii. Świadectwem są także nasze listy młodych do świętego papieża z Polski, napisane i wysłane z Legionowa (1985) i Strachówki/Rzeczpospolitej Norwidowskiej (2003).

Gdybym miał żyć po raz drugi, robiłbym to samo. Duch czasu, Duch Święty nami owładnął (punktem wyróżnionym było kazanie na Placu Zwycięstwa 2 czerwca 1979). Byłem w Taize, kocham Sobór, jego ducha i postanowienia, szukałem prawdy i ostatecznych celów, motywów, ideałów, zaangażowania, wspólnoty, drogi-prawdy-życia. Gdybym drugi raz spotkał proboszcza Józefa Schabowskiego... Nawet wiedząc, co mnie spotka po latach w diecezji arcybiskupa Hosera i proboszcza Jerzaka. „Niech wasza mowa będzie tak-tak, nie-nie... Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Historia i my potrzebujemy prawdy o czasach, ludziach, wydarzeniach. Potrzebujemy nieustannego dialogu.

Jakie relacje łączyły mnie/nas z proboszczem Józefem Schabowskim? Szczególne. Nie był na zewnątrz wylewny, serdeczny, nie był bratem-łatą. Ale od środka – tak. Dlatego trzeba było mieć do niego podejście, mieć swoje, znane wielu, sposoby. Ale chyba najpierw – osobowość. Chyba wyczuwał nas swoją intuicją. Nieocenioną pomocą, podpowiedzią posłużył mi jeden z wikarych, późniejszy wielki proboszcz. - Nie zawracaj mu głowy, postaw wobec faktów dokonanych. Pamiętaj, że On ma wielką budowę na głowie. - Powiedział to, gdy zastanawiałem się głośno w rozmowie z nim, jak uzyskać zgodę na pierwsze spotkanie opłatkowe w początkach stanu wojennego, może jakieś inne, może większe modlitewne w kaplicy... Wszystkie te spotkania się odbyły, to znaczy zrealizowały, w całkowitej zgodności z proboszczem Józefem i wikarym.
Najważniejszą podpowiedzią było, żeby zgłaszać swoje pomysły proboszczowi zaraz po pierwszej mszy, którą odprawiał o 6.30. Łaska wtedy działała szczególnie mocno – podchodziłem, zgłaszałem pomysł, odchodziłem. Czasem jeszcze zobaczyłem grymas na twarzy kochanego proboszcza, czasem prychnięcie, czasem nawet nie. Po jakimś czasie, po dniu, po dwóch... proboszcz mnie wołał, albo kiwał palcem i mówił „rób to tamto, swoje”. Duchowi Świętemu – jak widać – się nie sprzeciwialiśmy wtedy za bardzo, ani ksiądz, ani katecheta. Posłuszni byliśmy Jego natchnieniom – dawaliśmy się prowadzić.

Jak inaczej wytłumaczyć, że dał mi przygotowanie młodzieży do bierzmowania, rodziców do sakramentu chrztu świętego dzieci na Wielkanoc, rekolekcje młodych tzn. ich organizowanie, wynajdywanie i zapraszanie swoich rekolekcjonistów z Polski (raz sam naciskał, żebyśmy koniecznie sprowadzili naszego Mistrza, ojca Andrzeja Madeja, oblata Maryi z Kodnia, a w konsekwencji i jego przyjaciół: ojca Jarosza, ojca Sierańskiego...), zorganizowanie i prowadzenie grupy studenckiej, zaproponowanie drugiej tury rekolekcji dla młodzieży studiującej i pracującej, wyjazdy z młodzieżą na pielgrzymki, Kodeń 1983, ewangelizacje z Andrzejem Madejem w sławnym Jarocinie, Brodnicy, Łebie...) i wakacje zimowe i letnie... organizowanie Nocy Czuwań i pisanie Listu do Papieża. Legionowskie Noce Czuwań „Podziękowanie za wakacje” i Spotkania w Kodniu miały coś wspólnego, nie uzgadnianego z nikim, jeno z Duchem Świętym, dziękczynienie - „Idea spotkań kodeńskich zrodziła się w 1983 r. jako modlitwa dziękczynna za spotkanie młodzieży w Taize. Myślą przewodnią była od początku modlitwa o jedność chrześcijan i o pokój na świecie. Jako miejsce kontynuujące tradycję spotkań i duchowości Taize zaproponował wówczas ojciec Andrzej Madej OMI, pracujący w kodeńskim sanktuarium.” Po wielu latach przyjaciele z Legionowa wzmocnili modlitwę dziękczynną podczas nocnego czuwania za misje Pięćdziesięciolecia w Strachówce, które prowadził przyjaciel Madeja, świętej pamięci ojciec Stanisław Grzybek, OMI.

A Pani cóż ja powiem?... oto, że w tym życiu
Nic straconego nie ma na jawie, ni w skryciu,
I wszystko jest zmieniane tylko - na toż samo,
Wyższe lub niższe, bliższe lub oddalone;
A co zginęło - myślisz - zakryte jest bramą
Lub cieniem jej, i z czasem będzie wyświecone!
I żadna łza, i żadna myśl, i chwila, i rok
Nie przeszły, nie przepadły, ale idą wiecznie,
Ulotną myśl z czasami zamieniając w wyrok,
A wyrok w treść istniejącą bardzo niestatecznie.
I nie ma grobów... oprócz w sercu lub w sumieniu,
I nie ma krzyżów ... oprócz na zimnym kamieniu,
Albowiem krzyż jest życie już wiek dziewiętnasty:
Nowina! - którą przecie z najweselszym żalem
Maryje i Salome, trzy święte niewiasty,
Przyniosły były jeszcze - tam, do Jeruzalem!...
    (C. Norwid, Do Stanisławy Hornowskiej z Łochowa)

Intuicją tylko i Duchem Świętym działającym w bohaterze dzisiejszej uroczystości, mogę wytłumaczyć anegdotyczną opowieść innego wikarego, że po tym, jak przyjął mnie na katechetę, na obiedzie z domownikami plebanii proboszcz miał powiedzieć - „przyjąłem do pracy jednego takiego, który porozsadza uczniów po kątach sali katechetycznej i każe im medytować”. Coś z tego się spełniło.
Jednak kiedyś mi odmówił – spontanicznej nazbyt chęci zaproszenia nowego biskupa (Dusia? Kędziory?) na któreś ze spotkań młodzieży - „będzie mi tu zaglądał w wszystkie kąty”.
Karierowiczem kościelnym nie był. Kiedy Mu gratulowałem przyznania przywileju rokiety i mantolety, fuknął i spojrzał tak, że się wycofałem rakiem.
Był człowiekiem czynu, nie drobnostek (choć musiałem bać się przed nim o każdy mikrofon, zwłaszcza w zamieszaniu Nocy Czuwań) – może dlatego taktyka faktów dokonanych go nie oburzała. W młodości był sportowcem, chyba nawet jakieś laury zbierał jako sprinter, w juniorskim wieku. Przepowiadał mi, że też skończę młodzieńcze bieganie wraz z wiekiem i całkiem dorosłymi zadaniami.

Niezwykłym epizodem, dla mnie, były wyjazdy z proboszczem Schabowskim na spotkania tzw. duszpasterstwa wielkomiejskiego, inicjatywy wielkich warszawskich i podwarszawskich parafii (ich proboszczów, trzymali się razem, razem jeździli w wakacje po świecie). Każdy proboszcz przyjeżdżał z tzw. asystentem świeckim. Miałem ten zaszczyt, w jednym z takich dwuosobowych zespołów była Halina Bortnowska. Wtrącałem swoje trzy grosze do dyskusji wielkich o Kościele i Polsce.

Proboszcz był światowcem. Kiedy spadła na mnie jak grom wiadomość/zaproszenie nie cierpiące zwłoki do USA, do opieki nad wujkiem po operacji i jego siostrą, moja matką chrzestną, po częściowym paraliżu – proboszcz tylko wyraził życzenie/warunek bym znalazł zastępcę. Znalazłem. Pomógł mi, podpowiedział, jak mam dojechać do World Trade Center i dalej z lotniska Kennedy'go w Nowym Jorku. Co do joty tak postąpiłem, trafiłem bezbłędnie pod wskazany adres w New Jersey. Po powrocie spytał, co widziałem, gdzie byłem... Moja odpowiedź go rozbawiła - „to nic nie widziałeś, nie byłeś nigdzie... Nie można jechać do Ameryki po raz pierwszy.” On ją zjeździł wzdłuż i wszerz. A Europę samochodem, aż po Tunezję.

Proboszcz Schabowski przyczynił się jakoś do mojego/naszego małżeństwa z Grażyną. No bo – najpierw zgodził się w ogóle na naszą tzn. wszechstronną działalność świeckich w parafii, tam najpierw zaprosiłem, a potem coraz lepiej i bardziej poznałem Grażynę, potem proboszcz zatrudnił ją nawet, z mojej podpowiedzi, na katechetkę, razem jeździliśmy na obozy, wakacje, ser dawał od Reagana, batoniki i inny prowiant z darów, wzmacniał nas i naszą działalność wszechstronnie i wielorako. Razem jeździliśmy, razem działaliśmy... i się zakochałem. Kiedy proboszcz na koniec spytał mnie, czy zatrudnię się jeszcze po kolejnych wakacjach, ja niepewny jeszcze swego/naszego związku, odpowiedziałem, że - „jeśli nie wstąpię do seminarium to tak”. Wcale nie miałem na celu seminarium tylko się asekurowałem, bo chciałem, żeby wakacje wyjaśniły, co z nami będzie, czy nie będę odrzucony. Miał się ze mną, z nami, kochany ksiądz Józef, proboszcz, oj, miał. Ale uśmiechnął się wtedy, troszkę żachnął, przetrzymał i to. Po wakacjach wróciłem, szczęśliwy narzeczony i katecheta. Ale już tylko na dwa lata. Ślubu nam udzielił, w koncelebrze z innymi naszymi proboszczami i wikarymi, Biblię z dedykacją wręczył – na resztę życia. Rok jeszcze małżeńsko służyliśmy w parafii, potem wyjechaliśmy do Annopola, w Strachówce, tej od mojej/naszej Solidarności Rolniczej, blisko ziemi Matki naszej, która mnie przygotowała również do pracy katechetycznej dla wolnej Polski i Kościoła. Wróciliśmy, Polska się zmieniała, nowa rodzina się powiększała, potrzebowała więcej miejsca, transformacja ustrojowa dawała szansę na inne owocne działania. Nie zawiedliśmy się, dała zadania w gminie, w parafii, w szkole, w Rzeczpospolitej Norwidowskiej. Nawet – pomimo ceny, którą płacimy.

Ze wspomnień cóż jeszcze dorzucić? Jego spacery przed snem, z owczarkiem Avisem. Zachodził, zachodzili obaj do nas pracujących nad czymś ważnym w salce katechetycznej. Światła paliły się do późnej nocy. Wigilię, na którą mnie zaprosił, upominek przewidział, gdy byłem samotnikiem w kanciapie pod kościołem. Ciastka przyniósł mi do szpitala, w którym wylądowałem z owej kanciapy, broniąc „bohatersko” kościoła przed nocnym włamaniem. Telewizora użyczał i innych gadżetów domowych potrzebnych nam w duszpasterstwie młodzieżowym, chyba gitary elektryczny kupił, gdy był pomysł na granie i śpiewanie rockowe, z jego garażu korzystałem… . Bracia z Taize też mogli odwiedzać naszą parafię. Fascynujące spotkanie z nimi i dyskusję prowadziliśmy o Kościele, wierze, Europie, świecie przy gościnnym stole Państwa Jeute, świadków naszego sakramentu małżeństwa i przyjaciół. Życie duchowo-intelektualno-towarzyskie kwitło. Innymi świadkami na ślubie byli Jaworscy, poznani na modlitewnych spotkaniach domowych z udziałem trzech wikarych z okolicy: od Jana Kantego, ksiądz Zbyszek, i dwóch księży Kazimierzów, z parafii garnizonowej, świętego Józefa i z Jabłonny (oczywiście obydwaj przeprowadzili u nas rekolekcje). To było coś więcej, niż przygoda duchowa. To był zaiste Kościół posoborowy, papieski z ducha i litery (pamiętam jak ksiądz Kazio zachwycał, na pewno próbował, uczestników spotkań po pielgrzymkowych w Jabłonnie encykliką o Bożym miłosierdziu). Muszę ze smutkiem dzisiaj napisać, wyznać z całą głębią wiary i rozumu, gdzie jesteś Kościele mojej młodości. Gdzie jesteś teraz Polsko.

Służba Bezpieczeństwa PRL chciała, żebym donosił na mojego proboszcza. Złożyli uprzejmą propozycję w Biurze Paszportowym w Nowym Dworze – w pustym gmachu, po godzinach urzędowania. Próbując mnie w trakcie rozmowy/przesłuchania rozśmieszyć i zastraszyć zarazem. Ale ich niedoczekanie. Przetrzymałem własny strach, lęk, obawy pustego budynku. Za to ja się doczekałem od mojego proboszcza Józefa-imiennika wsparcia duchowego i pocieszenia, gdy chcieli ze mnie zrobić szefa młodzieżowej grupy terrorystycznej w Legionowie. A nawet coś jakby-ciut-lekko-mistycznego przeżyłem w związku. Gdy byłem zatrzymany/przetrzymywany na komisariacie w Legionowie, czułem Jego obecność i sióstr parafialnych i braci w modlitwie ze mną i za mnie. W prawdziwej wspólnocie duchowej. I polskiej-patriotycznej. Bardzo mi to pomogło. I potem, jeszcze bardziej – ciemną nocą, w samochodzie, gdzieś między Legionowem a Warszawą. Nie byłem bohaterem, tylko katechetą.


Kiedy przyszła wiadomość o śmierci... I potem, gdy niosłem go na ramionach ulicami Legionowa, Batorego, Kardynała Wyszyńskiego...
Wiele razy nogi mi się uginały, kolana i serce drżały, oczy zachodziły mgłą przed jego grobem na legionowskim cmentarzu, choć pochodził z Kalisza, od świętego Józefa. Mój stosunek do niego jest emocjonalny i metafizyczny. Jest wielkim etapem mojej i naszej drogi- prawdy-życia. Dziękuję. Z bliskiego oddalenia we wsi Annopol, w gminie Strachówce – w których raz był z nami, chciał zobaczyć - nieustannie śpiewam hymn dziękczynienia. Przed naszą Matką Bożą w Ogrodzie.

                           Józef, katecheta z Legionowa i Strachówki



(Zdjęcia własne)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz