- pewien
rozdział historii Kościoła, nie tylko w Legionowie -
„Echo
echu
przekazuje
tę
wieść...
Ponad
szum wód rozległych,
ponad potęgę morskiej kipieli
potężny jest Pan na wysokościach.
Świadectwa Twoje są bardzo godne wiary
ponad potęgę morskiej kipieli
potężny jest Pan na wysokościach.
Świadectwa Twoje są bardzo godne wiary
Niebiosa
głoszą chwałę Boga
dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon
Dzień opowiada dniowi,
noc nocy przekazuje wiadomość.
dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon
Dzień opowiada dniowi,
noc nocy przekazuje wiadomość.
Nie
są to słowa ani nie jest to mowa,
których by dźwięku nie usłyszano
Ich głos się rozchodzi po całej ziemi,
ich słowa aż po krańce ziemi”
których by dźwięku nie usłyszano
Ich głos się rozchodzi po całej ziemi,
ich słowa aż po krańce ziemi”
Znaliśmy
się siedem lat. To znaczy, On był proboszczem, ja katechetą. On –
przełożonym, ja – jego pracownikiem. Jego pracownikiem i Boga.
Obaj byliśmy pracownikami Boga, w Kościele Powszechnym inaczej się
nie da. To bardzo ważne na początek, ta hierarchia bytów, bo
zwyczajnie po ludzku, kimże ja jestem, żeby o Nim mówić, a On,
żeby miał tę uroczystość. Psychologia, zalety i wady, cechy
charakteru wszystkiego nie wyjaśnią.
Nie
piszę wspomnień. Dzielę się obrazem, jaki został zapisany,
namalowany w życiu moim, jego i wielu, wielu ludzi, młodych i
starych. Zbieram wszystko, co wiem w tej sprawie – z danych
naocznych, z zewnątrz i od wewnątrz. Było nam dane. Był nam dany
czas i okoliczności wspólnego przejścia kawałka drogi wiary. I
rozumu. Drogi pielgrzymiej człowieka przez ziemię do wieczności.
Tak się składa, złożyło, że w mieście Legionowie, w parafii
„na górce”, czyli w kościele Ducha Świętego, parafii świętego
Jana Kantego, profesora Akademii Krakowskiej z Kęt.
Stan
wojenny „skazał” na siebie proboszcza z Legionowa i założyciela
Solidarności Rolniczej ze Strachówki. Proboszcz szukał katechety,
Józef Kapaon urodzony i ochrzczony w tej parafii św. Jana Kantego –
nie szukał, usłyszał ogłoszenie-apel o pracę z młodzieżą w
swoim mieście rodzinnym. W czas straszny, który zburzył nadzieję
i fundament wolności w nas, ludziach tamtej przejściowej epoki,
przejścia z niewoli do wolności, z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej
do krainy marzeń, ideałów... do Polski branej tęczą zachwytu od
zenitu dziejów (Cyprian Norwid, Fortepian Chopina).
Proboszcz
budował kościół-świątynię i wspólnotę, a ja byłem wyrzucony
na brzeg jak muszla z dna marzeń, z Solidarności ponad gminnej,
może aż ponadnarodowej, z krótkim postojem na Jasnej Górze.
13
Grudnia 1981 roku zastał mnie pod skrzydłami, w murach... Matki
Bożej Częstochowskiej. Ze studentami Akademii Teologii Katolickiej
kończyłem, kończyliśmy swój strajk. Byłem łącznikiem dwóch
polskich światów – rolników z całej Polski strajkujących w
Siedlcach i studentów polskich uczelni. Strajkowaliśmy w budynku
PRL-owskich Związków Zawodowych, mając za oknem, naprzeciwko,
PRL-owskie-komunistyczne-ustrojowe więzienie. Solidarność łączyła
światy – rolników, górników, studentów, naukowców, artystów,
księży, episkopat...
13
grudnia zwrócił mnie mojemu miastu, kościołowi w nim. Kościołowi
i światu dzieciństwa i młodości, szkoły podstawowej i liceum.
Usłyszałem wołanie, powołanie. Zostałem powołany. Nie z ulicy –
ze wspólnoty! Wspólnoty wiary, nadziei i miłości. Wspólnoty
wiary i rozumu. Wspólnoty drogi- prawdy-życia. Od 13 grudnia, nocy
grudniowej w życiu Polski, do końca sierpnia nie spałem, nie dane
mi było zasnąć. Błysnęło nam w 2-gi dzień Bożego Narodzenia
1981, żeby nie pozwolić się uśpić, zamknąć w rozpaczy
beznadziei – poszliśmy z koleżankami siostry do księdza
proboszcza „na górce”, by otworzył nam jakąś salę, kaplicę,
kościół, byśmy mogli się spotkać i śpiewać polskie kolędy. I
nie-polskie. Zaczęliśmy się spotykać, modlić, śpiewać, być
razem - wspólnotą Polaków, wierzących, szukających... Nie
zgodziliśmy się zmarnować swojej młodości. Nie zgodziliśmy się,
by nam odebrano sens, światło, prawdę, kierunek.
Od
września zacząłem przychodzić na „Salę świętego Łukasza”,
w nowym budującym się kościele (księdza budowniczego
Schabowskiego), jako katecheta. Miałem za sobą studia na filozofii
przyrody u księdza profesora Kazimierza Kłósaka, wychowawcy Karola
Wojtyły w tajnym seminarium kardynała Sapiehy. I księży
profesorów Ślagi, Lubańskiego, Hałaczka, biskupów Dembowskiego,
Muszyńskiego, Suskiego... Jeszcze nie skończyłem wtedy pracy
końcowej o „antropologicznych aspektach rewolucji
naukowo-technicznej polskich marksistów”. Nie dane mi było
pracować i dokończyć wcześniej rozpoczętej o „Istocie
człowieka u Romana Ingardena”, zmarł promotor, ks. Kłósak, ten,
który był najbliżej geograficznie Świętego Mistrza z Kęt.
Nie
tylko Solidarność i studia przygotowały mnie do pracy z młodzieżą,
z młodymi z Legionowa i okolic. W wakacje 1979 i 1980 byłem w
Taize, ekumenicznej wspólnocie, wiosce w Burgundii, w wolnym świecie
modlitwy, myślenia, przyjaźni dla wszystkich młodych szukających
ludzi z całego świata. Błogosławione miejsce na świecie. Święty
Jan XXIII nazwał je „Taize, ach, ta mała wiosna [Kościoła]”.
Zaprosił braci z wspólnoty na Sobór Watykański II w roli
obserwatorów. Tam spotkali się i poznali przeor Taize i
późniejszy(?) święty Karol Wojtyła. Jako arcybiskup Krakowa
Wojtyła dwukrotnie przyjeżdżał do Taizé, a raz jako papież.
„Do
Taizé
przybywa
się
jak
do
źródła.
Wędrowiec
zatrzymuje
się,
zaspakaja
pragnienie
i
rusza
w
dalszą
drogę...
bracia
nie
chcą
was
zatrzymać.
Chcą
w
modlitwie
i
ciszy
pozwolić
wam
pić
wodę
żywą
obiecaną
przez
Chrystusa,
poznać
Jego
radość,
Jego
obecność,
odpowiedzieć
na
Jego
wezwanie,
byście
mogli
później
wyruszyć
i
świadczyć
o
Jego
miłości,
służąc
braciom
w
waszych
parafiach,
w
waszych
miastach
i
wioskach,
w
szkołach,
na
uczelniach
i
we
wszystkich
miejscach
pracy
…
Drodzy
młodzi,
by
nieść
światu
radosną
nowinę
Ewangelii,
Kościół
potrzebuje
waszego
entuzjazmu
i
waszej
wspaniałomyślności.
Wiecie,
że
dorośli,
którzy
czasem
przebyli
trudną,
pełną
doświadczeń
drogę,
ulegają
obawom,
są
zmęczeni
i
wówczas
słabnie
zapał,
który
powinien
być
cechą
każdego
powołania
chrześcijańskiego.
Zdarza
się
także,
że
instytucje
z
powodu
rutyny
i
niedomagań
swych
członków
niezadowalająco
służą
ewangelicznemu
posłannictwu.
Kościół
potrzebuje
zatem
świadectwa
waszej
nadziei
i
waszej
żarliwości,
by
lepiej
wypełniać
swoją
misję...”
(Jan
Paweł
II).
„Jan
Paweł
II
przyjmował
mnie
co
roku
na
prywatnej
audiencji
i
zawsze
wtedy
myślałem
o
trudnych
doświadczeniach
jego
życia:
w
dzieciństwie
stracił
matkę,
jako
młody
człowiek
ojca
i
jedynego
brata.
Powtarzałem
sobie:
postaraj
się
znaleźć
słowa,
które
sprawią
mu
radość,
a
może
nawet
pocieszą
jego
serce,
mówiłem
mu
więc
o
nadziei,
którą
odkrywamy
w
młodych
ludziach
i
zapewniałem
go
o
zaufaniu,
jakie
pokłada
w
nim
nasza
Wspólnota.”
(Brat
Roger)
Papież-Polak
przyjął w Rzymie dziesiątki tysięcy młodych podczas wielkich
Europejskich Spotkań Młodych organizowanych przez Taize (1980,
1982, 1987). W 1986 na takim spotkaniu w Londynie byli
przedstawiciele z naszej legionowskiej wspólnoty, przemawiali potem,
dawali świadectwo wobec całej parafii – całego Legionowa - od
ołtarza, proboszcz Schabowski dał im głos. Dawał głos młodym (i
świeckim wszelkiego wieku). Nie da się pojąć Kościoła
Powszechnego przełomu wieków bez wkładu wspólnoty ekumenicznej z
Burgundii. Także oczywiście i na pierwszym miejscu Soboru Świętego
Wielkiego Powszechnego i Także Ekumenicznego. Także mnie, drobnego
katechety z Legionowa i Strachówki. Bez Soboru i Taize nie
zdarzyłoby się moje spotkanie z proboszczem Schabowskim i praca z
młodymi w Legionowie. Kto tego nie rozumie, wiele nie rozumie nadal.
Wielu nie rozumie nawet w 2015. Człowiek jest drogą Kościoła. Nie
ma wiary bez myślenia. Wiara i rozum są jak dwa skrzydła na
których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy.
Antycypowaliśmy w jakiś sposób – przez to, co nam się zdarzyło wtedy w Legionowie z proboszczem Schabowskim w roli głównej – encykliki Papieża-Polaka „Centesimus annus”, „Fides et ratio”, a może i inne. Z pierwszą papieską encykliką „Redemptor hominis” w ręku, młody student ATK w Warszawie podróżował autostopem przez Europę, naszą Europę od zawsze. Także mojej ciotki-babci Marii Królowej, poprzedzającej mnie na tych drogach pielgrzymich do Lourdes, Kartaginy, Lisieux... o czym opowiadałem Niemcom i wszystkim spotkanym w Taize. Dzisiaj Wam – to niekończąca się prawdziwa opowieść, narracja drogi-prawdy-życia. I w Legionowie i w Annopolu/Strachówce jesteśmy spadkobiercami przodków i świadków wiary i historii. Świadectwem są także nasze listy młodych do świętego papieża z Polski, napisane i wysłane z Legionowa (1985) i Strachówki/Rzeczpospolitej Norwidowskiej (2003).
Antycypowaliśmy w jakiś sposób – przez to, co nam się zdarzyło wtedy w Legionowie z proboszczem Schabowskim w roli głównej – encykliki Papieża-Polaka „Centesimus annus”, „Fides et ratio”, a może i inne. Z pierwszą papieską encykliką „Redemptor hominis” w ręku, młody student ATK w Warszawie podróżował autostopem przez Europę, naszą Europę od zawsze. Także mojej ciotki-babci Marii Królowej, poprzedzającej mnie na tych drogach pielgrzymich do Lourdes, Kartaginy, Lisieux... o czym opowiadałem Niemcom i wszystkim spotkanym w Taize. Dzisiaj Wam – to niekończąca się prawdziwa opowieść, narracja drogi-prawdy-życia. I w Legionowie i w Annopolu/Strachówce jesteśmy spadkobiercami przodków i świadków wiary i historii. Świadectwem są także nasze listy młodych do świętego papieża z Polski, napisane i wysłane z Legionowa (1985) i Strachówki/Rzeczpospolitej Norwidowskiej (2003).
Gdybym
miał żyć po raz drugi, robiłbym to samo. Duch czasu, Duch Święty
nami owładnął (punktem wyróżnionym było kazanie na Placu
Zwycięstwa 2 czerwca 1979). Byłem w Taize, kocham Sobór, jego
ducha i postanowienia, szukałem prawdy i ostatecznych celów,
motywów, ideałów, zaangażowania, wspólnoty, drogi-prawdy-życia.
Gdybym drugi raz spotkał proboszcza Józefa Schabowskiego... Nawet
wiedząc, co mnie spotka po latach w diecezji arcybiskupa Hosera i
proboszcza Jerzaka. „Niech wasza mowa będzie tak-tak, nie-nie...
Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Historia i my potrzebujemy
prawdy o czasach, ludziach, wydarzeniach. Potrzebujemy nieustannego
dialogu.
Jakie
relacje łączyły mnie/nas z proboszczem Józefem Schabowskim?
Szczególne. Nie był na zewnątrz wylewny, serdeczny, nie był
bratem-łatą. Ale od środka – tak. Dlatego trzeba było mieć do
niego podejście, mieć swoje, znane wielu, sposoby. Ale chyba
najpierw – osobowość. Chyba wyczuwał nas swoją intuicją.
Nieocenioną pomocą, podpowiedzią posłużył mi jeden z wikarych,
późniejszy wielki proboszcz. - Nie zawracaj mu głowy, postaw wobec
faktów dokonanych. Pamiętaj, że On ma wielką budowę na głowie.
- Powiedział to, gdy zastanawiałem się głośno w rozmowie z nim,
jak uzyskać zgodę na pierwsze spotkanie opłatkowe w początkach
stanu wojennego, może jakieś inne, może większe modlitewne w
kaplicy... Wszystkie te spotkania się odbyły, to znaczy
zrealizowały, w całkowitej zgodności z proboszczem Józefem i
wikarym.
Najważniejszą
podpowiedzią było, żeby zgłaszać swoje pomysły proboszczowi
zaraz po pierwszej mszy, którą odprawiał o 6.30. Łaska wtedy
działała szczególnie mocno – podchodziłem, zgłaszałem pomysł,
odchodziłem. Czasem jeszcze zobaczyłem grymas na twarzy kochanego
proboszcza, czasem prychnięcie, czasem nawet nie. Po jakimś czasie,
po dniu, po dwóch... proboszcz mnie wołał, albo kiwał palcem i
mówił „rób to tamto, swoje”. Duchowi Świętemu – jak widać
– się nie sprzeciwialiśmy wtedy za bardzo, ani ksiądz, ani
katecheta. Posłuszni byliśmy Jego natchnieniom – dawaliśmy się
prowadzić.
Jak
inaczej wytłumaczyć, że dał mi przygotowanie młodzieży do
bierzmowania, rodziców do sakramentu chrztu świętego dzieci na
Wielkanoc, rekolekcje młodych tzn. ich organizowanie, wynajdywanie i
zapraszanie swoich rekolekcjonistów z Polski (raz sam naciskał,
żebyśmy koniecznie sprowadzili naszego Mistrza, ojca Andrzeja
Madeja, oblata Maryi z Kodnia, a w konsekwencji i jego przyjaciół:
ojca Jarosza, ojca Sierańskiego...), zorganizowanie i prowadzenie
grupy studenckiej, zaproponowanie drugiej tury rekolekcji dla
młodzieży studiującej i pracującej, wyjazdy z młodzieżą na
pielgrzymki, Kodeń 1983, ewangelizacje z Andrzejem Madejem w sławnym
Jarocinie, Brodnicy, Łebie...) i wakacje zimowe i letnie...
organizowanie Nocy Czuwań i pisanie Listu do Papieża. Legionowskie
Noce Czuwań „Podziękowanie za wakacje” i Spotkania w Kodniu
miały coś wspólnego, nie uzgadnianego z nikim, jeno z Duchem
Świętym, dziękczynienie - „Idea spotkań kodeńskich zrodziła
się w 1983 r. jako modlitwa dziękczynna za spotkanie młodzieży w
Taize. Myślą przewodnią była od początku modlitwa o jedność
chrześcijan i o pokój na świecie. Jako miejsce kontynuujące
tradycję spotkań i duchowości Taize zaproponował wówczas ojciec
Andrzej Madej OMI, pracujący w kodeńskim sanktuarium.” Po wielu
latach przyjaciele z Legionowa wzmocnili modlitwę dziękczynną
podczas nocnego czuwania za misje Pięćdziesięciolecia w
Strachówce, które prowadził przyjaciel Madeja, świętej pamięci
ojciec Stanisław Grzybek, OMI.
A
Pani cóż ja powiem?... oto, że w tym życiu
Nic straconego nie ma na jawie, ni w skryciu,
I wszystko jest zmieniane tylko - na toż samo,
Wyższe lub niższe, bliższe lub oddalone;
A co zginęło - myślisz - zakryte jest bramą
Lub cieniem jej, i z czasem będzie wyświecone!
I żadna łza, i żadna myśl, i chwila, i rok
Nie przeszły, nie przepadły, ale idą wiecznie,
Ulotną myśl z czasami zamieniając w wyrok,
A wyrok w treść istniejącą bardzo niestatecznie.
I nie ma grobów... oprócz w sercu lub w sumieniu,
I nie ma krzyżów ... oprócz na zimnym kamieniu,
Albowiem krzyż jest życie już wiek dziewiętnasty:
Nowina! - którą przecie z najweselszym żalem
Maryje i Salome, trzy święte niewiasty,
Przyniosły były jeszcze - tam, do Jeruzalem!...
Nic straconego nie ma na jawie, ni w skryciu,
I wszystko jest zmieniane tylko - na toż samo,
Wyższe lub niższe, bliższe lub oddalone;
A co zginęło - myślisz - zakryte jest bramą
Lub cieniem jej, i z czasem będzie wyświecone!
I żadna łza, i żadna myśl, i chwila, i rok
Nie przeszły, nie przepadły, ale idą wiecznie,
Ulotną myśl z czasami zamieniając w wyrok,
A wyrok w treść istniejącą bardzo niestatecznie.
I nie ma grobów... oprócz w sercu lub w sumieniu,
I nie ma krzyżów ... oprócz na zimnym kamieniu,
Albowiem krzyż jest życie już wiek dziewiętnasty:
Nowina! - którą przecie z najweselszym żalem
Maryje i Salome, trzy święte niewiasty,
Przyniosły były jeszcze - tam, do Jeruzalem!...
(C. Norwid, Do Stanisławy Hornowskiej z Łochowa)
Intuicją
tylko i Duchem Świętym działającym w bohaterze dzisiejszej
uroczystości, mogę wytłumaczyć anegdotyczną opowieść innego
wikarego, że po tym, jak przyjął mnie na katechetę, na obiedzie z
domownikami plebanii proboszcz miał powiedzieć - „przyjąłem do
pracy jednego takiego, który porozsadza uczniów po kątach sali
katechetycznej i każe im medytować”. Coś z tego się spełniło.
Jednak
kiedyś mi odmówił – spontanicznej nazbyt chęci zaproszenia
nowego biskupa (Dusia? Kędziory?) na któreś ze spotkań młodzieży
- „będzie mi tu zaglądał w wszystkie kąty”.
Karierowiczem
kościelnym nie był. Kiedy Mu gratulowałem przyznania
przywileju rokiety i mantolety, fuknął i spojrzał tak, że się
wycofałem rakiem.
Był
człowiekiem czynu, nie drobnostek (choć musiałem bać się przed
nim o każdy mikrofon, zwłaszcza w zamieszaniu Nocy Czuwań) –
może dlatego taktyka faktów dokonanych go nie oburzała. W młodości
był sportowcem, chyba nawet jakieś laury zbierał jako sprinter, w
juniorskim wieku. Przepowiadał mi, że też skończę młodzieńcze
bieganie wraz z wiekiem i całkiem dorosłymi zadaniami.
Niezwykłym
epizodem, dla mnie, były wyjazdy z proboszczem Schabowskim na
spotkania tzw. duszpasterstwa wielkomiejskiego, inicjatywy wielkich
warszawskich i podwarszawskich parafii (ich proboszczów, trzymali
się razem, razem jeździli w wakacje po świecie). Każdy proboszcz
przyjeżdżał z tzw. asystentem świeckim. Miałem ten zaszczyt, w
jednym z takich dwuosobowych zespołów była Halina Bortnowska.
Wtrącałem swoje trzy grosze do dyskusji wielkich o Kościele i
Polsce.
Proboszcz
był światowcem. Kiedy spadła na mnie jak grom
wiadomość/zaproszenie nie cierpiące zwłoki do USA, do opieki nad
wujkiem po operacji i jego siostrą, moja matką chrzestną, po
częściowym paraliżu – proboszcz tylko wyraził życzenie/warunek
bym znalazł zastępcę. Znalazłem. Pomógł mi, podpowiedział, jak
mam dojechać do World Trade Center i dalej z lotniska Kennedy'go w
Nowym Jorku. Co do joty tak postąpiłem, trafiłem bezbłędnie pod
wskazany adres w New Jersey. Po powrocie spytał, co widziałem,
gdzie byłem... Moja odpowiedź go rozbawiła - „to nic nie
widziałeś, nie byłeś nigdzie... Nie można jechać do Ameryki po
raz pierwszy.” On ją zjeździł wzdłuż i wszerz. A Europę
samochodem, aż po Tunezję.
Proboszcz Schabowski przyczynił
się jakoś do mojego/naszego małżeństwa z Grażyną. No bo –
najpierw zgodził się w ogóle na naszą tzn. wszechstronną
działalność świeckich w parafii, tam najpierw zaprosiłem, a potem coraz lepiej i bardziej poznałem Grażynę,
potem proboszcz zatrudnił ją nawet, z mojej podpowiedzi, na katechetkę, razem
jeździliśmy na obozy, wakacje, ser dawał od Reagana, batoniki i
inny prowiant z darów, wzmacniał nas i naszą działalność
wszechstronnie i wielorako. Razem jeździliśmy, razem działaliśmy...
i się zakochałem. Kiedy proboszcz na koniec spytał mnie, czy
zatrudnię się jeszcze po kolejnych wakacjach, ja niepewny jeszcze
swego/naszego związku, odpowiedziałem, że - „jeśli nie wstąpię
do seminarium to tak”. Wcale nie miałem na celu seminarium tylko
się asekurowałem, bo chciałem, żeby wakacje wyjaśniły, co z
nami będzie, czy nie będę odrzucony. Miał się ze mną, z nami,
kochany ksiądz Józef, proboszcz, oj, miał. Ale uśmiechnął się
wtedy, troszkę żachnął, przetrzymał i to. Po wakacjach wróciłem,
szczęśliwy narzeczony i katecheta. Ale już tylko na dwa lata.
Ślubu nam udzielił, w koncelebrze z innymi naszymi proboszczami i
wikarymi, Biblię z dedykacją wręczył – na resztę życia. Rok
jeszcze małżeńsko służyliśmy w parafii, potem wyjechaliśmy do
Annopola, w Strachówce, tej od mojej/naszej Solidarności Rolniczej,
blisko ziemi Matki naszej, która mnie przygotowała również do
pracy katechetycznej dla wolnej Polski i Kościoła. Wróciliśmy,
Polska się zmieniała, nowa rodzina się powiększała, potrzebowała
więcej miejsca, transformacja ustrojowa dawała szansę na inne
owocne działania. Nie zawiedliśmy się, dała zadania w gminie, w
parafii, w szkole, w Rzeczpospolitej Norwidowskiej. Nawet – pomimo
ceny, którą płacimy.
Ze
wspomnień cóż jeszcze dorzucić? Jego spacery przed snem, z
owczarkiem Avisem. Zachodził, zachodzili obaj do nas pracujących
nad czymś ważnym w salce katechetycznej. Światła paliły się do
późnej nocy. Wigilię, na którą mnie zaprosił, upominek
przewidział, gdy byłem samotnikiem w kanciapie pod kościołem.
Ciastka przyniósł mi do szpitala, w którym wylądowałem z owej
kanciapy, broniąc „bohatersko” kościoła przed nocnym
włamaniem. Telewizora użyczał i innych gadżetów domowych
potrzebnych nam w duszpasterstwie młodzieżowym, chyba gitary
elektryczny kupił, gdy był pomysł na granie i śpiewanie rockowe,
z jego garażu korzystałem… . Bracia z Taize też mogli odwiedzać
naszą parafię. Fascynujące spotkanie z nimi i dyskusję
prowadziliśmy o Kościele, wierze, Europie, świecie przy gościnnym
stole Państwa Jeute, świadków naszego sakramentu małżeństwa i
przyjaciół. Życie duchowo-intelektualno-towarzyskie kwitło.
Innymi świadkami na ślubie byli Jaworscy, poznani na modlitewnych
spotkaniach domowych z udziałem trzech wikarych z okolicy: od Jana
Kantego, ksiądz Zbyszek, i dwóch księży Kazimierzów, z parafii
garnizonowej, świętego Józefa i z Jabłonny (oczywiście obydwaj
przeprowadzili u nas rekolekcje). To było coś więcej, niż
przygoda duchowa. To był zaiste Kościół posoborowy, papieski z
ducha i litery (pamiętam jak ksiądz Kazio zachwycał, na pewno
próbował, uczestników spotkań po pielgrzymkowych w Jabłonnie
encykliką o Bożym miłosierdziu). Muszę ze smutkiem dzisiaj
napisać, wyznać z całą głębią wiary i rozumu, gdzie jesteś
Kościele mojej młodości. Gdzie jesteś teraz Polsko.
Służba Bezpieczeństwa PRL
chciała, żebym donosił na mojego proboszcza. Złożyli uprzejmą
propozycję w Biurze Paszportowym w Nowym Dworze – w pustym gmachu,
po godzinach urzędowania. Próbując mnie w trakcie
rozmowy/przesłuchania rozśmieszyć i zastraszyć zarazem. Ale ich
niedoczekanie. Przetrzymałem własny strach, lęk, obawy pustego
budynku. Za to ja się doczekałem od mojego proboszcza
Józefa-imiennika wsparcia duchowego i pocieszenia, gdy chcieli ze
mnie zrobić szefa młodzieżowej grupy terrorystycznej w Legionowie.
A nawet coś jakby-ciut-lekko-mistycznego przeżyłem w związku. Gdy
byłem zatrzymany/przetrzymywany na komisariacie w Legionowie, czułem
Jego obecność i sióstr parafialnych i braci w modlitwie ze mną i
za mnie. W prawdziwej wspólnocie duchowej. I polskiej-patriotycznej.
Bardzo mi to pomogło. I potem, jeszcze bardziej – ciemną nocą, w
samochodzie, gdzieś między Legionowem a Warszawą. Nie byłem
bohaterem, tylko katechetą.
Kiedy
przyszła wiadomość o śmierci... I potem, gdy niosłem go na
ramionach ulicami Legionowa, Batorego, Kardynała Wyszyńskiego...
Wiele
razy nogi mi się uginały, kolana i serce drżały, oczy zachodziły
mgłą przed jego grobem na legionowskim cmentarzu, choć pochodził
z Kalisza, od świętego Józefa. Mój stosunek do niego jest
emocjonalny i metafizyczny. Jest wielkim etapem mojej i naszej drogi-
prawdy-życia. Dziękuję. Z bliskiego oddalenia we wsi Annopol, w
gminie Strachówce – w których raz był z nami, chciał zobaczyć
- nieustannie śpiewam hymn dziękczynienia. Przed naszą Matką Bożą
w Ogrodzie.
Józef,
katecheta z Legionowa i Strachówki
(Zdjęcia własne)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz