
Wracam do pytania z Ewangelii, za kogo uważam Jezusa? W niedzielę uchyliłem się od odpowiedzi na temat boskości. Bo to wymaga ode mnie rozumowania. Jako mały chłopiec mogłem recytować katechizmowe formułki, dziś muszę myśleć. Kiedy myślę boskość - myślę "nie z tego świata". Boskość jest nie z tego świata. Czyli jest transcendentna wobec "tego świata", cokolwiek to znaczy. A znaczyć może różne rzeczy, bo wraz z nowymi wynikami i teoriami naukowymi ciągle się zmienia obraz wszech-świata. Nie zmienia się chyba zdrowo-rozsądkowe myślenie, według którego Bóg nigdy nie da się opisać naukowymi prawami (niezależnie od epoki). Bóg w naszym/moim myśleniu jakoś wiąże się z pojęciem Naj-Pierwszej Przyczyny, czyli Stwórcy, choć dzisiaj nie wiem, czy obraz kochającego Ojca nie przesłonił wszystkich uprzednich notacji. Czytałem różne teksty w trakcie studiów i po. A może chodzi mi o stałą Obecność, Istnienie ponad wszelkie istnienie? Że nigdy nie jestem sam w obojętnym kosmosie? Że jest Sens sensów? Tak jakoś jest to we mnie poukładane z pomocą genów i kultury.
Kiedy mam do czynienia z Bogiem? Raczej nie w czasie wysilonego myślenia. Już mi się zresztą nie zdarza na ten temat. Kiedyś, tak. Dzisiaj myśląc "Bóg" zamykam oczy i od razu przenoszę się w inny świat. Nie robię tego dla żadnego celu poznawczego, poznanie jest skutkiem ubocznym. Robię to dla innego bycia właśnie. Tylko w sferze w której występuje desygnat zwany Bogiem, odnajduję całość siebie i mojego wymarzonego świata. Ideał mojego wymarzonego świata kształtował się pewnie całe życie. Czyli od wychowania w religijnej rodzinie, przez wszystkie fazy buntów i poszukiwań, w tym studiów. Zasadnicze znaczenie miały wzory osobowe i własne przeżycia duchowe. Nie można odrzucić wzoru, ideału, jakim jest człowiek Andrzej Madej. W którym nie sposób znaleźć skazy, czy nawet słabości. Który cały jest dla drugiego człowieka, dla innych. Nie jestem w stanie nawet pomyśleć buntu wobec tej propozycji człowieczeństwa. Ukształtowanej świadomymi decyzjami na wzorze Jezusa z Nazaretu. To są szczyty szczytów. Wszystkie podręczniki do filozofii i wszystkie arcydzieła literackie są wobec nich tylko siódmą wodą po kisielu.
"... a surrender of our whole person, with all our understanding, will and feelings, to God’s self-revelation" (B16, Madryt). To "self"... jest bardzo istotne. Bo to tak jest. Nasze najistotniejsze, z punktu widzenia sensu życia, poznanie jest tylko odskrobaniem tego, co już w nas jest.
Jest także w nas od początku samoobjawienie się Boga-Prawdy. Jedno i drugie jest blisko, bliziuteńko, jak asymptota wykresu funkcji matematycznej. W gramatyce Bóg też jest tym małym "się" :)
Więc skoro Jezus może dać siłę Andrzejowi i podobnym, do życia na miarę człowieka w pełni - to musi być Bogiem. Tego nie dają żadne zioła, ćwiczenia, żadna alchemia i neuroprzekaźniki. To dać może tylko duch - "zjawa" nie z tego świata. Czy to jest nauka (duchowości), czy wiara? Powiedzcie sami. Dla mnie jest to wiara i rozum, które - także według mnie - nie dają się oddzielić w ludzkim dojrzałym bycie osobowym.
Dzisiaj filmy i książki, i inne dzieła kultury i sztuki są mi przyjazne tylko - o ile potrafią mnie zainspirować, zaciekawić, przenieść w świat ducha. Inaczej są stratą czasu, prądu, papieru albo nawet niczym.
Jezu - jesteś moim (dla mnie) szczytem wszystkiego, co ludzkie na tym świecie. Przekraczasz wszystkie inne doświadczenia i teorie. Jesteś moim Bogiem, bo nawet jeśli Bóg jest pojęciem nieprecyzyjnym, to i tak jest Istotą najpotężniejszą ze wszystkich, jakie mogę pomyśleć i poznać. I bardzo serdeczną. Istotą serdeczność, przyjaźni, miłości. Chcę się w Tobie roztopić. Wypełnij mnie. Zabierz mnie do siebie. Choć boję się trochę i dalszego życia i śmierci. Widzisz moją małość i niekonsekwencję. Amen.
To były generalia mojej odpowiedzi. Niuansów jest dużo więcej. Stwierdzam i potwierdzam po stokroć, że dla mnie Jezus ma takie znaczenie, jak opisałem. "Mieć znaczenie" i "być" - to kolejna perspektywa poznawcza. Ciąg dalszy książki "Istnieć i poznawać" (M.Gogacz), którą czytałem w młodości.
Jezus rozdaje skarby. Ale pozostaje pytanie, jak Jezus stał się tym, kim jest? To jest przedmiotem historii (biblijnej) i apologetyki, czyli badania Jego samoświadomości. W pierwszym rzędzie myśli kierują się do Jego domu rodzinnego. Do ideałów, wierzeń, nauk, wartości i tradycji, w jakich wyrastał. A więc do Matki i Ojca (Opiekuna, mojego imiennika). Do domu rodzinnego - bez poznania którego każdy z nas pozostaje dla innych tajemnicą jeszcze większą niż jest sam w sobie. Później do tradycji, które kształtowały Jego rodziców i naród. Mądrość idzie z pokolenia, przez pokolenia. Przez wojny stu- i tysiącletnie, Holocausty i Hieroszimy.
Jezus ma 2 tysiące lat w dziejach człowieka, a tyle Go jeszcze było dzisiaj, w kościele w Trawach, w Internecie (Fb, blogi, strony Watykanu itd.), w postach Lucy, w najgłębszym, choć niestety podskórnym, tonie polemiki gminnej, w modlitwie spontanicznej i ciągłej, przywołanej na potrzeby niniejszych rozważań o Bogu. Im więcej rozmyślasz, modlisz się, czytasz (lectio divina) itd. tym bardziej On cię otacza, jest w tobie, jest w świecie. Znów istnieć i poznawać się kłania, choć od zupełnie innej strony. Od strony samoobjawiania się Boga. Papieskie poznanie religijne chyba na tym właśnie polega, na ciągłej jakby audiencji u Boga. Poznanie, sam wysiłek i próba poznania ma wielką moc i zasługi. Współtworzy nas, nasz byt osobowy.
Czyli- skoro papież ciągle musi słuchać, czytać, myśleć, modlić się o Bogu realnym, w życiu osób, diecezji, spraw mu przedstawianych, czyli świata całego (!) - to jest z Nim ciągle. Same mury Watykanu mu Go opowiadają ("Tryptyk Rzymski" JPII). Ale to samo mają mistycy i może mieć każdy wierzący, czyli POWSZECHNOŚĆ DOSTĘPU DO BOGA, POWSZECHNOŚĆ DOŚWIADCZENIA BOGA, BO CIĄGŁA I POWSZECHNA JEST JEGO OBECNOŚĆ, KTÓRA RÓWNOCZEŚNIE JEST SAMOOBJAWIANIEM (z) MIŁOŚCI.
Na stare lata, w największej słabości mogę być najmocniejszy i nabardziej skuteczny w działaniu (za sprawą tegoż samego ducha). Religia jest największa znaną mi demokracją.
I tak może być ciągle z tobą i w tobie, o ile nie zubisz łaski, albo nie pozwolisz sobie jej wydrzeć. Podstępnie. Przez własną głupotę. Tak, jak niezauważalnie pozwoliłeś się prowadzić duchowi tyle razy (albo chociaż raz), tak samo możesz dać sie pociągnąć głupstwom, np. grze w kolorowe kulki na monitorze, lub tylko jakimś wyświetlaczu słabo istniejącego wymiaru. Ale przyznaj, że to ci czasem wystarcza. Że to cię wprost jakby życiem napełnia zwodniczo. Bądź tak samo łapczywy na inne, realniejsze doznania i przebłyski życia duchowego, intelektualnego, osobowego... Zbierz je. Zapisz gdzieś sobie. Jakoś. Obrazek powstanie ciekawszy niż na monitorze. Jesteś czymś większym niż cyfrowym urządzeniem. Jesteś osobą - "Tyś osobą" (CK.Norwid). Jedyną taką we wszechświecie. Nie wyprodukuje cię DELL, Hewlett-Packard ani IBM (najnowszej generacji). Zrodzi cię matka i ojciec. Przyjść możesz (jak dotąd) tylko w łańcuchu pokoleń, dziedzicząc geny i kulturę. Przychodząc na świat w atmosferze miłości, poznasz największą tajemnicę istnienia. Miłość (samo)objawi ci wielkie tajemnice.
Kolorowe kulki dobre były (bywają) do czasu, jako relaks, potem przekraczasz niewidzialną granicę czasu i...
Obym jutro był pełen Boga. Jak w ostatnim nocnym rozważaniu - wpatrzony w świecę paschalną, wyobrażoną na obradach naszej Rady Pedagogicznej. W Niego. Okna w naszym domu, wybudowanym z miłości, pomagają bardzo. Jest w nie wpisany ZNAK KRZYŻA. Amen.
Powyżej pewnego poziomu napełnienia Bożymi duchowymi doznaniami mamy papieskie odczucia, a nawet wręcz zaczynamy oddychać Bogiem. Nie można inaczej, ponieważ On jest we wszystkim, tylko my z rzadka się otwieramy na Jego wymiar - Istnienie i Miłość. Na samo objawianie "się" prawdy - a nie na naszą gimnastykę poznawczo-wolitywną.
Doświadczenie siebie (wystarczająco głębokie, pełne...???) jest doświadczeniem Boga. Mogę tak mówić, bo jakiś uznany teolog napisał kiedyś "Doświadczenie świata - doświadczeniem Boga".
Skoro on, w dzisiejszym pojmowaniu świata i nauki B16 w Madrycie - "mój sąsiad", to także ja - a nawet bardziej. Bo z Niego jest utkana nasza osoba. Lekka, osobowo-duchowa, lub duchowo-osobowa natura człowieka.
Oczywiście to jest tylko mój post na osobistym blogu. Ani teologia, ani filozofia w rozumieniu akademickiej dyscypliny. Ale paradoksalnie to nawet więcej, bo to jest moje życie. "Za co warto życie dać". Może za poglądy naukowe też ktoś jest gotowy oddać życie, ale nie ja. Ja rachuję sobie tak, mogę tylko wymienić życie na życie (z dużej litery). Ewangelia w przypowieści o mądrym rządcy pochwala takie kombinacje.
Boga można zgłębiać, pardon poznawać, studiując teologię i pisma, ale także zgłębiając siebie i dostępny nam fragment (partycję, partycypację) duchowej rzeczywistości, czyli po prostu rzeczywistości (jedna jest rzeczywistość człowieka myślącego, homo sapiens sapiens).
Resztę można opuścić, albo wręcz przeciwnie, tylko ją czytać, bo to są cytaty z mądrych źródeł:
"If it is cogent, and we still decline to accept it, it becomes a moral question about our own integrity as a human being. In that case, our position has little to do with the arguments presented... God did become man in history; the Word was made flesh. If this account is true, obviously, we cannot understand either ourselves or the world without knowing this fact and knowing that it is credible.
Many people who make little or no effort to think through these matters excuse themselves from confronting ultimate things. They assume that no case can be made for the Catholic interpretation of them. Still others are afraid that the Church might have it exactly right but that would be a bit tough to take in terms of prestige or of how we choose to live. The history of scholarly and academic studies on this issue is quite familiar to the pope... "The effort to express the mystery of Jesus in titles that explained his mission, indeed, his essence, continued after Easter. Increasingly, three fundamental titles began to emerge, 'Christ' (Messiah), 'Kyrios' (Lord), and 'Son of God'" (319). The use of each of these titles has a history. Each indicates an aspect of Christ's own understanding of himself. The first title simply became Jesus' name. "He is completely one with his office; his task and his person are totally inseparable from each other." But "messiah" also had overtones that Christ was careful to counteract.
In the course of Old Testament development, the word Lord was a "paraphrase" for the divine name, Yahweh. To apply this name to Jesus was to "claim for him a communion of being with God himself; it identified him as the living God present among us" (320). Among the Jews, a man who, implicitly or explicitly, claimed that he was God blasphemed. Obviously, when someone made this claim, it would be remembered.
The term "Son" may just mean some closeness to God. But the term meant more than mere friendliness. Explaining this more basic meaning so the sameness and difference (between Jesus and the Father) were both accounted for demanded major effort from early thinkers who were believers. Basically, the term "Son" meant that "within God himself there is Father and Son, that the Son is truly equal to God, "true God from true God." Christ is not "made" but "begotten" in a way not external to God. The second citation above accurately used a philosophical term to state what was meant in scripture. This indicated the fact that revelation is directed to reason, and properly so. It said that the Father and the Son were of the same "substance." This phrase meant considerably more than mere closeness... Benedict traces the numerous times Jesus either uses or is referred to as the "Son of Man" in the New Testament, a title he "most frequently used to speak of himself." Benedict carefully separates three different ways this term is used in the New Testament. Again he finds that exegetes will interpret the statement that Jesus sometimes speaks of someone to come as if Jesus meant either that he was not divine or did not know that he was (323). Benedict merely says of this view that it does not explain the actual impact that Jesus did have in his own time on both his followers and enemies. If he merely was waiting for someone to come, no one would worry about him or seek to kill him...The pope is attentive to the fact that those who heard Jesus understood he was in fact making a divine claim for himself. This claim was scandalous to most hearers at the time. "This divine claim (Mk 2:10-12, concerning the paralytic) is what leads to the Passion. In that sense, what Jesus says about his authority points toward his suffering" (331). Jesus is executed because he was understood to claim divine authority."
Z MULIERIS DIGNITATEM (do końca postu) - „Ludzie oczekują od różnych religii odpowiedzi na głębokie tajemnice ludzkiej egzystencji, które jak niegdyś, tak i teraz do głębi poruszają ludzkie serca: czym jest człowiek, jaki jest sens i cel naszego życia, co jest dobrem, a co grzechem, jakie jest źródło i jaki cel cierpienia, na jakiej drodze można osiągnąć prawdziwą szczęśliwość, czym jest śmierć, sąd i wymiar sprawiedliwości po śmierci, czym wreszcie jest owa ostateczna i niewysłowiona tajemnica, ogarniająca nasz byt, z której bierzemy początek i ku której dążymy”. „Od pradawnych czasów aż do naszej epoki znajdujemy u różnych narodów jakieś rozpoznanie owej tajemniczej mocy, która obecna jest w biegu spraw świata i wydarzeniach ludzkiego życia; nieraz nawet uznanie Najwyższego Bóstwa lub też Ojca”. (Sobór Watykański II, DEKLARACJA O STOSUNKU KOŚCIOŁA DO RELIGII NIECHRZEŚCIJAŃSKICH)
Na tle tej rozległej panoramy, która świadczy o dążeniach ducha ludzkiego, szukającego Boga — czasem jak gdyby „po omacku”, „pełnia czasu”, o której mówi Paweł w swym Liście, świadczy o odpowiedzi Boga samego — Tego, „w którym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Jest to Bóg, który „wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś... do ojców przez proroków, a w tych ostatecznych dniach przemówił do nas przez Syna”. Zesłanie tego Syna współistotnego Ojcu jako Człowieka „narodzonego z niewiasty” stanowi szczytowy i definitywny punkt samoobjawienia się Boga ludzkości. Samoobjawienie to posiada charakter zbawczy, jak uczy na innym miejscu Sobór Watykański II: „Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić siebie samego i ujawnić nam tajemnicę woli swojej, dzięki której przez Chrystusa, Słowo Wcielone, ludzie mają dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się uczestnikami Boskiej natury”.
Niewiasta znajduje się w centrum tego zbawczego wydarzenia. Samoobjawienie się Boga, który jest niezgłębioną jednością Trójcy, zawiera się już w pełnym zarysie w nazaretańskim zwiastowaniu: „Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego”. „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?” „Duch Święty zstąpi na Ciebie, i moc Najwyższego Cię osłoni. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym... Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”
PS.
Ikona Jerzego Nowosielskiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz