czwartek, 22 grudnia 2011

Misja madrycka i rozważania o sensie i nienawiści

Zgodziłem się, przez telefon, lecieć do Madrytu, a potem się gryzłem. Dawniej bym się nie zastanawiał, a tym bardziej łamał. Dawniej byłem głodny świata na tyle, żeby nie widzieć dwuznaczności i nie mieć za wiele wątpliwości.

Musiałem sobie jakoś wytłumaczyć wylot. Po pierwsze, skoro będzie na Polsko-Hiszpańskiej konferencji ambasador Rzeczpospolitej Polskiej, to muszę mu wręczyć "dokument" upoważniający Jego Ekscelencję do reprezentowania również Rzeczpospolitej Norwidowskiej. O takich zaślubinach obu rzeczypospolitych myślę od początku naszej RzN. Miałem więc w Madrycie do wypełnienia poważną misję dyplomatyczną. Mocno się mobilizowałem, żeby przywieźć jakiś pożytek dla innych. Tylko w ten sposób mogłem odsunąć wątpliw- i dwuznaczn-ości.
Obawy, jak przed każdym lotem, pomogły mi pokonać także bardzo proste myśli i obserwacje. Najbardziej, że wypadki wiążą się z odszkodowaniami, a to najprostszy sposób, żeby pomóc żonie i dzieciom. Ja już się naprawdę nażyłem, a przede wszystkim znalazłem sens. No, ale nie mogę życzyć sobie wypadku, ze względu na innych pasażerów, chyba żeby mnie wypchnęli, jak Jonasza.
Pocieszało mnie także, że tego samego dnia premier leci do Strasburga. I inne drobne dobra rozrzucone dokoła. Albo kwitnące. Zakwitł w przeddzień wyjazdu nowy wpis na stronie szkolnej - wizytówka Krzyśka, kolegi z pracy. Wizytówka ciekawa - coś mówi, coś pokazuje. Nawet dużo. Tylko prawda ma taką wagę znaczeniowo-informacyjną. Nie szminki i retusze.

W autobusie do dworca lotniczego zaskoczyła mnie ilość publicznych rozmów przez prywatne telefony o prywatnych sprawach. Dziwny paradoks. W sprawach publicznych Polacy milczą (vide mój blog i Fb), a w prywatnych taki ekshibicjonizm! Nie akceptuję tego. Nauczono mnie innej kultury. W sprawach publicznych musisz zająć jasne stanowisko, niezależnie, ile cię to będzie kosztowało. To kwestia rozumienia powinności moralnej. Natomiast przeciwnie - staram się nie rozmawiać wśród innych, jeśli oni nie rozumieją języka i spraw. Naprawdę, tak mnie wychowywano (nie w domu) i tak rozumiem szacunek dla innych ludzi, nawet mimowolnych świadków moich spraw. Są mi bliższymi lub dalszymi braćmi i siostrami. Takie rozumienie życia (filozofia?) pozwoliło mi kiedyś przeżyć z honorem trudne godziny przesłuchań i wywożenia w nieznane miejsce przez SB. Potrafiłem w nich dojrzeć ludzi, wyobrażałem sobie ich, może po godzinach pracy, może konspiracyjnie biorących ślub kościelny, chrzczących dzieci, może jako moich współ-braci na jakiejś eucharystii, z którymi mógłbym teoretycznie wymienić znak pokoju. A nawet gdyby miało dojść do najgorszego, to mógłbym tylko powtarzać "Panie przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". Tak mnie wychowano. Taki przyjąłem najwyższy sens rozumienia i uczestniczenia w życiu prawdziwym, nie na niby. To nie heroizm, to zwyczajność dla kogoś tak wychowanego. Taką siłę ma dom rodzinny i ideały w jego fundamentach. To nie byłby heroizm także dlatego, że takie podejście odwdzięcza się człowiekowi wielką REALNĄ I BARDZO KONKRETNĄ siłą. Wielką REALNĄ pomocą w najcięższych momentach. Nie znam innej. Jak mógłbym zrezygnować z NAJWIĘKSZEJ PRAWDY SWOJEGO ŻYCIA I ŚWIATA CAŁEGO? W imię czego? Świętego spokoju? Lepszych notowań u współmieszkańców mojej gminy i Ojczyzny? Kto tak myśli, musi być strasznie biednym człowiekiem, zagubionym w świecie wartości, a nawet w całym Wszechświecie ludzkich spraw. Zagubionym na własne życzenie, we własnych planach i matactwach.

„Nie zrozumiemy życia śmiertelnego i nie pojmiemy jego prawdziwej wartości, jeśli się nie wzniesiemy do poznania drugiego, nieśmiertelnego... [i co] filozofia zapoczątkowała, dopiero Kościół jednak do doskonałości doprowadził”(Leon XIII).
Bo Kościół ma największe możliwości je znaleźć i określić, bo środki, których używa się do poruszenia dusz, otrzymał od niezwykłego przedstawiciela rodzaju ludzkiego, Jezusa z Nazaretu. „Tylko te środki sięgać mogą aż do najgłębszych tajników serca, i tylko one skłonić mogą człowieka do tego, by był posłuszny głosowi obowiązku, by opanowywał swą pożądliwość, by Boga i bliźniego kochał miłością szczególną i najwyższą, i by mężnie usuwał wszystko, co przeszkadza w drodze cnoty”.

Zarówno jednostki jak i całe społeczności poszukując własnej tożsamości i sensu życia odkrywają religijne korzenie kultury swych narodów oraz samą „osobę Jezusa, jako adekwatną egzystencjalnie odpowiedź na pragnienie dobra, prawdy i życia, obecne w sercu każdego człowieka”.
Kościół naucza i przypomina, że „Człowiek jest przede wszystkim istotą, która szuka prawdy, usiłuje nią żyć i pogłębiać ją w dialogu, który obejmuje dawne i przyszłe pokolenia”.

Pokażcie zatem jak wygląda nasz dialog? Jak pamięć o własnej historii buduje tożsamość mieszkańców Strachówki? Gdzie w gminie można poznać historię najnowszą? Czy Polska jest Polską, zapominając o Solidarności roku 1980/81, pokojowej rewolucji w 1989, pierwszych wolnych wyborach, reformie samorządowej i wyborach do samorządu gminnego z 1990? Czy Polska może być Polską nie wspominając i nie honorując Lecha Wałęsy (pierwszego przewodniczącego Solidarności i pierwszego prezydenta RP) i Tadeusza Mazowieckiego - pierwszego premiera pierwszego nie-komunistycznego rządu?
Czy się to komuś podoba, czy nie, Opatrzność przeznaczyła mi rolę gminnego Wałęsy i Mazowieckiego.
Ja - mogę żyć bez sprawiedliwości, Strachówka (także RzN)- bez pamięci nie ma tożsamości i traci sens.

Nie można zrozumieć człowieka, analizując jedynie jego aktywność gospodarczą, przynależność klasową i polityczne poglądy - trzeba wejść na pole kultury, języka, historii. Trzeba przemyśleć jego postawy przyjmowane wobec podstawowych faktów egzystencjalnych, takich jak narodziny, miłość, zagrożenie życia, albo śmierć. W efekcie naszych konkretnych odpowiedzi, wyborów, pracy i zaangażowania w procesy historyczne tworzymy kulturę. Kultury narodów są różnymi odpowiedziami na pytanie o sens osobistej egzystencji.

Próbowałem te nauki zgłębić życiem i przemyśleć. Nic więc dziwnego, że dzisiaj na mszy potrafię podejść do Kazika albo Kryśki z wyciągniętą dłonią, przekazując na wezwanie kapłana (Jezusa) znak pokoju. NIKOMU ŹLE ŻYCZYĆ NIE POTRAFIĘ. Ale prawdy też nigdy nie zaniecham, co nie ma nic wspólnego z nienawiścią, co tak chętnie jednak mi wmawiają niby-autorytety. Gdyby odbyli nocną podróż z trójką (czwórką) funkcjonariuszy SB, z lufą uwierającą w żebra, to spytałbym ich, jak oni to przeżyli i jak sobie poradzili? Ewentualnie, co im pomogło? W jakie wartości wierzą - ponad zagrożenie życia i strach? Łatwo jest bredzić o nienawiści do Kryśki, Kazika, albo kogoś tam, czegoś tam, co im (tam) ślina na język przyniesie. NIE, PANOWIE I PANIE. JESTEM OCHRZCZONYM CZŁOWIEKIEM, KTÓRY PRZYJĄŁ WSZYSTKIE PRZEWIDZIANE DLA SIEBIE - NA TEN MOMENT ŻYCIA - SAKRAMENTY I TRAKTUJĘ JE - JAK I CAŁE JEDNORAZOWE ŻYCIE WE WSZECHŚWIECIE - CHOLERNIE (ŚMIERTELNIE) POWAŻNIE. Nie idę na łatwizny i skróty, a raczej mielizny intelektualno-duchowe. Na buduję obrazu świata ani relacji z ludźmi na wiejsko-gminnych - zmiennych i przemijających - kliszach pojęciowo-językowych.
Żadnej nienawiści - żywić do drugiego człowieka nie jestem w stanie. Przeciwnie - dana mi została miłość prawdy i zdolność do miłości intelektualnej świata, człowieka i Boga (nieliczni są do niej dopuszczeni). Basta, bo bzdury, jakie niby poważni ludzie powtarzają, robią w tym naszym małym świecie, w naszej małej Ojczyźnie śmieszno i straszno.

W samolocie nagle pojąłem, że nie mam plakatu Rzeczpospolitej Norwidowskiej, gdzieś zawieruszyłem. Nie wiedziałem, kiedy i gdzie. Okazało się, że cztery rzeczy w rękach i prawie rozbieranie się podczas kontroli bezpieczeństwa to zbyt wiele dla mnie. Rozpacz spadła jak grom z nieba. To po co ja tam jadę? Poczułem się jak Niechcicowa na wózku Szymszela uciekająca przed frontem wojennym z Kalińca bez portretu ukochanego Bogumiła. Rozpacz starych ludzi.
A przecież sam dojazd na lotnisko kosztował z 25 zł (śmieszna kwota, nie dla nas), ranne wstawanie Grażyny, dojazd samochodem, a wcześniej pakowanie plakatu z miłością. Więc po co to wszystko?

Przypomniał mi się kalendarzowy i znaczeniowy kontekst wyjazdu. Poprzedniego dnia przeżyłem silne emocje w związku z 30 rocznicą stanu wojennego. Piękną uroczystość w szkole, która zdecydowanie byłą czymś dużo większym niż zwykły rocznicowy apel szkolny. To była wielka manifestacja miłości Ojczyzny i prawdy. Dla mnie, punktem kulminacyjnym - niczym atak szczytowy dla himalaisty - był atak z krzesła, jak z obrabiarki w zakładach Waryńskiego 14 grudnia 1981 roku. Atakowałem własną pamięć, emocje, zakłamanie i dulszczyznę niektórych obecnych, przemilczenie - jak zdradę przez własną gminę. Wielkie sprawy działy się i dzieją wśród nas. Mimo maluczkich przemilczywaczy.
Nowe pokolenie mieszkańców Strachówki dostaje w Zespole Szkół m. Rzeczpospolitej Norwidowskiej paszport do życia w godności, z pełnym obywatelstwem w Europie i świecie. Z początkującą i rozwijającą się przyjaźnią z Lincoln w USA. Tego SAMO-LOTU nie da się już zatrzymać krętaczom i manipulatorom gminną świadomością (podkreślam ich rolę, bo zło nigdy samo się nie dzieje). Ewangelia może być (jest) szkołą realizmu. "Jest przy stole ten, który nas zdradzi".
Na szczęście refleksje, lektury i notatki robione w samolocie pomogły mi odzyskać wiarę w sens wyjazdu. Ciągle powtarzałem sobie pytanie - co przywiozę innym? Jaki pożytek będą mieli inni z mojego pobytu w królewskim Madrycie? No i na szczęście miałem publikacje o Rzeczpospolitej Norwidowskiej "Tu się poznali rodzice Norwida" - nieoceniony wkład byłego vice-starosty Grzegorza Dudzika w dzieje naszej gminy. Dobro też ma zawsze swoje imię i oblicze. Stosunki dyplomatyczne między Rzeczypospolitymi zostały nawiązane (chyba przez inkorporację)? Kości zostały rzucone, do następnej wielkiej gry :-)

PS.
Pokażcie mi moją nienawiść, a ja pokażę waszą małość :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz