Zrobili z Reroniem to, co ich
przodkowie z pewnym Durandem z pewnego Pychowa. - „jak on śmiał być taki
dokuczliwy wobec potężnego wroga! - dlaczego się nie ugiął? O!
niedoczekanie jego i domu całego, my mu pokażemy”. Oślepili,
ogłuszyli, język mu obcięli, córkę doprowadzili do obłędu.
Mieli dzisiejsi Wy-Marzęcinianie swoje wzory. Ich dzieci, nie
wszystkie, z iluś tylko rodzin, bawiły się starym Reróniem,
biegnąc za nim i wołając, „uciszyć go, uciszyć - siewca
nienawiści”. Starsi mieszkańcy, będąc świadkami uciechy małych
dzieci, tylko się uśmiechali - niech ma za swoje, gorszyciel.
Kiedyś poszczuli go psami. Uciekł,
ale zmięta karteczka wypadła mu z kieszeni. Dzieci podniosły,
najstarszy z nich, najbardziej czytaty próbował odcyfrować litery,
ale nijak nie szło. Na pierwszej stronie, według jego czytatej mądrości, było nagryzmolone coś-cuś, jak:
nie syp obłędu ludziom pod nogi
oni idą w kurzu i nic już nie widzą
myśli zarannej bądź rosą i wiatrem
niech wiatr myśli ich twarze owionie
niech popioły odmiecie
żeby z rosy myśli
zieleń prawdziwie się zazieleniła
ziemia zapachniała
A po drugiej stronie, o dziwo, nawet kartka z Reróniowego notesu miała różne strony, były napaćkane nie mniej głupie słowa - rozumieli piąte przez dwudzieste – ale nawet nie próbowali z-rozumieć, bo skoro to Reróń
napisał, to musiało być głupie i bagienne. Na szczęście, po drugiej
stronie było mniej słów i najbardziej czytaty wśród dzieci, a może
i w całej wsi, nie musiał się długo męczyć. Po paru zaczątkach, przerywaniach i sapaniach wydukał:
taki -
zagubiony i zgubiony
szukający i szukany
sierota Boży
- Widzicie, on ma nie-po-kolei w
głowie, przecież tu nie ma żadnego sensu, same głupoty!
Tryumfował czytaty, wszyscy tryumfowali. - Nareszcie mamy do-wody, krzyknęli dorośli świadkowie. Ale
dlaczego wyrzucili znalezione dowody do rowu? - wtedy się jeszcze
nie zastanawiali. Potrzeba zwycięstwa i jakiego-bądź sukcesu, była
silniejsza od myślenia. Tryumfowali. Wystarczy. Tryumf nad znienawidzonym
wrogiem był silniejszy od rozumu.
Reruń Amytykós, bo i taką odmianę
imienia tam znano, co by o nim powiedzieć – był taki, że nie umiał
nienawidzić. Samo to ślepe, niewidzące świata ni człowieka słowo, było mu obce i brzmiało nieswojo.
Unikał go w swoim języku codziennym i odświętnym - pisanym. Bo co
to by miało znaczyć nie-na-widzić? Dla niego, może i nie tylko
dla niego, ale jak wiadomo Wy-Marzęcinianie do takich tematów
zawsze się odwracali plecami i nikt nie wiedział, co naprawdę
myśleli, więc - dla niego był to bełkot podsunięty ludziom
przez jakiegoś wroga, niechybnie duchowego. Bo jakiego innego? Kto
mógłby tak powywracać najnormalniejsze słowa, żeby co innego
znaczyły, a nawet zabijały: „widzieć”, „na”, a nawet
negacyjne „nie”?
:
- widzieć, widziałem, widziały, a
nawet widzący – cóż w tym niezwykłego?
- to samo z: na, pod, w, nad i tak
dalej, dalej
- a nawet z: nie, bo jak powiedzieć bez
niego nie-pokój
To prawda, że w „nie” bierze
początek każdy negacjonizm, nie-którzy nie potrafią nie negować.
Ale, ale - Rerónie, Reroniu, ty też, bo każdy z czasem zaczyna
używać słów i czynności na „nie”. Na przykład, nie idź: bo
tam biją, nie - to parzy, nie - skaleczysz się. Nie-możesz, zwłaszcza wychowując. Nie
da się bez 'nie' używać języka, choć każde 'nie' powiedziane
drugiemu człowiekowi zostawia ślad, zwłaszcza po-ranny. W zaraniu
dziejów było niepotrzebne, znane tylko dwojgu ludzi i to ze
słyszenia „nie zrywaj tego owocu”, to była Boża Ekologia, tak
mędrcy mówili i tak zapisane było w ich najważniejszym podręczniku
„Wszystkiego”. Albo "Od Wszystkiego" i dla wszystkich.
Wszystko się zmieniło od czasów starodawnego
Aina, który z zazdrości zabił Pierwszego Brata. To był temat
tabu, obchodzili go jak bagno, choć kiedyś sławny zielarz wędrowny
zachęcał, nie bójcie się, niech się nie trwoży serce wasze,
podejdźcie do historii Aina i Pierwszego Brata, i rozmawiajcie o
tym. Mówił jeszcze, choć skąd mógł to wiedzieć - taki sam człowiek i sam bratem czyimś, a może skoro taki wędrowny, to wszystkich? Bo z każdym rozmawiał jak z bratem, co nawet Wy-Marzęcinian zastanawiało czasami, ale wierni swoim prawom bali się o tym rozmawiać. Ba! ani pisnęli. Ale z tyłu głowy mieli słowa zielarza, że taka
rozmowa jest jak zielarstwo najprawdziwsze, że można wyciąg z
opowieści zrobić i użyć jak lekarstwa. Jak najlepsze lekarstwo
działa - tak mówił, nawet tego i owego przekonywał, przy
szklaneczce swojego wywaru – wierz mi to działa jak lek-lekarstwo, nie
bójcie się złego, wasza rozmowa ma moc uleczyć z niejednej
choroby, nie-jednego. Ale musi to być wielka serdeczna rozmowa, bez podejrzeń i
osądzania. A tego właśnie w Wy-Marzenowie Utopistym nie lubili,
nie chcieli i unikali jak ognia i najgorszej zarazy.
Od strasznego zdarzenia Aina i
Pierwszego Brata 'nie' się najpierw zalęgło w ich okolicy, gdzie to? - nikt nie wie, ale zaraz potem się upowszechniało,
upowszechniało, roz-przestrzeń-zagarniało-zagarniało, aż stało się lustrzanym odbiciem 'tak'. Niestety.
Wielkie to jest i było i będzie 'niestety', chyba na miarę
wielkości odrzucanej przez Wy-Marzęcinian rozmowy, która leczy.
Różne są, co do tego, teorie i zdaje się, Reruń i to o nich
wiedział. Oczytał się kiedyś, opatrzył, na-myślał, na-wy-czuwał-widząc bez 'nie', a może
znalazł jakąś ukrytą bibliotekę na bagnach i metodę tajemną
patrzenia, słuchania, myślenia, kto go tam wie. Kon-bagienny był
zatem dla wielu, od zawsze do dzisiaj i kropka i niech tak zostanie.
Ale nie dało się udowodnić, że
nienawidzi, choć wielu się starało. Mówili tak głównie
lid-bez-erzy bez-o-prawia, ci, co uwierzyli złemu, który prawa
rwie. Większość powtarzała bez-myśl-nie za nimi, bo się ich bała, podejrzewali nawet, że bez-liderowie(erzy) mogą mieć
konszacht (w liczbie pojedyńczej, na Rerónie starczy) ze złem, które gada i rządzi duszami. Normalny człowiek nie mógł wdać
się w rozmowę z lid-bez-ederami, żeby wątku nie stracić i siebie
jakoś nie zgubić, albo wątku nie zgubić, a siebie zatracić, tak
pokręcona była, a zarazem spleciona w kołtuny słowne przepisami
ich prawa. Normalny Marzęcianin mógł tylko zrobić przy nich oczy w
słup, a co głupszy gębę otworzyć, wy-rzekać coś jak, ano-ano-ano i
odejść zmącony. Kto się z nimi spotkał - nawet mimochodem - i wdał
w rozmowę, przeważnie zmącony odchodził. Mieli oni jednak sporą
grupę wyznawców, powoli stawali się jakby religyją miejscową.
Mądrzy wiedzieli, że nie mogą rzetelną, po bożemu i ludzką 're-ligio-m', że mogą tylko
sek-od-sekatorzyć, ale bali się tego nawet głośniej pomyśleć.
Zawsze ich pod tym względem dobrze uczyli i wychowywali, że re-ligio łączy, a sekator
od-cina. Może to powtarzali za zielarzem wędrownym? Tęsknotą odepchniętą?
Nie mogę oderwać aparatu i kamery od
oka. Tyle dobrych, pięknych rzeczy się dzieje. W szkole (dziś
CARITAS), na zewnątrz, na ulicach, drogach, wokół kościoła i
Matki Bożej Strachowieńskiej, która nas-mieszkańców wzięła pod
obronę w nazwie parafii, w figurze przy „gminie” (znaczy budynku
urzędowym), albo pomiędzy „starą” i „nową” gminą, przy
mapie i w niejednym Ogrodzie.
Fotografuję boisko i Orlika, które
kuszą kolorami każdy czuły aparat i oko. Staram się to robić na
gorąco, jak się dzieją. Zauważyć i dopytać budujących o
kolejny etap prac. Teraz sypią, wczesywują piasek kwarcowy, potem
położą gumę. Piękno mnie prowadzi, przez całe życie, nie
polityka. Piękno obrazów, znaczeń, dobrych słów, sensu każdego,
nie tylko w naturze, także w ludzkiej pracy i wszelkiej działalności
(kulturze). Fides et ratio. Cieszę się za każdym
razem, gdy mogę pokazać ich ślad w naszym życiu (osobistym,
rodzinnym i tzw. wspólnoty lokalnej: szkoła, parafia, gmina...)
Dziwną rzecz zaobserwowałem przy
(dzisiejszej) okazji. Że (ja) umiem się cieszyć każdym dobrem i
pięknem, bez względu, kto je wymyślił, zaplanował, przegłosował
(w parlamencie, radzie lub innych ciałach statutowo-ustrojowych) i
wykonał. Ale jacyś Oni tak nie potrafią. Cieszą się tylko sami
sobą i swoimi pomysłami. To politycy (wszystkich szczebli). Ja
czuję się raczej „duszą artystyczną”.
W naszej tzw. wspólnocie lokalnej, na przykład, owi Oni
nie potrafią się cieszyć wielką historią gminy, w tym - wielką
sprawą, która się dokonała wśród nas, na tej ziemi, 30 lat
temu, w chwili, kiedy Polska - natchniona Papieżem-Polakiem - podniosła głowę i upomniała się o
godność i wolność człowieka, Ojczyzny, gminy, o sens życia i
pracy we wspólnocie życzliwych ludzi połączonych językiem,
wiarą, tradycją rozumną i rozumną wiarą, a nawet każdego z
nich, tak lub inaczej.
Ktoś wybudował niewidzialny MUR
wrogości w Strachówce, ale tylko w jedną stronę - DO TEGO CO BYŁO,
i do tych, którzy byli, są i pozostaną wierni WARTOŚCIOM. Mury
się biorą skąd? - wiadomo, z zawiści polityki, by być bardziej
znaczącym. Kain jest ich pierwowzorem.
Jak Ich rozpoznać? Po tym, między innymi, że na każdym
polu swojej działalności nie chcą rozmawiać z innymi. To ich ZNAK
ROZPOZNAWCZY.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz